Jak będzie po śmierci

Dzień przed ową nocą upłynął bez szczególnych przygód. Dopiero wieczorem się zaczęło. Siedziałem o siódmej w jadalni hotelu "Pod srebrnym słońcem", w mieście powiatowym J., gdzie mam swoją firmę tekstylną i nowy, czteropiętrowy dom. - Za mną siedziało kilku chłopów i hucznie się bawiło. Jeden z nich opowiadał właśnie jak ścigał po polach złodzieja. Prawie go nie słuchałem. - - Nagle ostro wryły się we mnie słowa: "I obszedłem ja pól pięć." Miały w sobie jedynie coś głupkowatego, ciężko doszukać się w nich jakiejś grozy. A przecież zawirował we mnie przez moment lęk przedziwny, bardzo ciemny, silny, pozwalający przeczuwać coś straszliwszego niźli wszelkie fantazje. Tak poza tym to myślę, w duszy swej kramarskiej, że śmieszność i groza to siostry, awers i rewers jednej i tej samej rzeczy: że korzenie wszelkiej grozy spoczywają w misterium komiczności i odwrotnie, że w najgłębszej głębi śmieszna jest tylko groza, i tylko wszelki strach; że świat jest bezdennie głęboką i feeryczną groteską grozy. Zapomniałem o tym szybko. Po kwadransie wyszedłem na ganek. - Wracając zatrzymałem się i spojrzałem w gwiazdy...I wtem coś zasyczało mi w uszy: "Obszedłem ja pól pięć", - podcięło mi nogi i zabrało świadomość.

Co stało się potem żyje w mych wspomnieniach co najwyżej mgliście i fragmentarycznie. Wiem tylko, że bardzo szybko się podniosłem i dość chwiejnie wróciłem do jadalni. Tam piłem jeszcze z pół godziny, potem odjechałem omnibusem na dworzec, cały czas byłem jak w półśnie, o słowach tych prawie zapomniałem, ale momentami błyskały we mnie słabe, słabiutkie płomyczki grozy. W pociągu przestały i nastała połowiczna utrata świadomości. I pamiętam jeszcze tylko, jak w domu pocałowałem swoją żonę, - a potem zanurzyłem się w poduszkach. I jak usypiając usłyszałem z kąta przenikliwe, groźne stęknięcie swego własnego głosu gdzieś poza mną - - Kiedy zaczął się ten sen, nie wiem. Och, dowiem się tego kiedyś?

Podążam przez niebywale smętną, pagórkowatą, miejscami zalesioną okolicę. Gęste chmury pochyliły się nad nią jak sklepienie grobowca, ciemnożółte, jakich nigdy nie widziałem. Późna jesień; śmierć, wszędzie śmierć...Połamane, brązowiejące, mokre trawy opadły w błoto; trupy uschniętych pęków, galwanizowane przez wiatr, szeptały swoje pośmiertne sny; zaduszkowe kwiaty, umierające powoli, prosiły żółte niebo o szybką śmierć; trupio cuchnęła grobowa, polna ziemia. Żółta groza szła za mną i stawała się coraz silniejsza i silniejsza. Bałem się wszystkiego, wszystko na co spojrzałem, odrzucało mnie..."Biedny, biedny!" mówiły mi trawy i grudy, lasy i chmury "czego tu jeszcze szukasz? Widzisz, że wszystko cię wyrzuca ze swego środka i posyła precz, a ty nie rozumiesz, że nie ma już tu dla ciebie miejsca? Śmierć w tobie siedzi i nic jej nie przepędzi! "

W każdej chwili spodziewałem się tego groźnego, najgroźniejszego, ostatecznego. I przyszło. Z lasu, gdzieś z sześćset kroków ode mnie wyszedł mężczyzna i podążał w moją stronę. Od razu wiedziałem, że to on jest tym groźnym, ostatecznym, i przejęty dziką grozą zacząłem uciekać. Zmęczony zatrzymałem się w końcu i obejrzałem. Kroczył tak samo wolno, ale był oddalony już tylko o 500 kroków. Uciekałem dalej, oglądając się od czasu do czasu. On nie przyśpieszał, ale cały czas się przybliżał. Był już tylko 300 kroków za mną. "Wszystko na marne!" płakałem, padając ze zmęczenia - wtem, obiegnąwszy pagórek, widzę przed sobą w odległości 250 kroków budynek z napisem GOSPODA. "Jestem uratowany", zapłakałem, "już mnie nie dogoni, a między dobrodusznymi ludźmi zjawa straci nade mną swą moc!" Zacząłem znowu biec: wróg zniknął mi z oczu, przesłonięty pagórkiem. Dobiegam do celu, idę obok gęstego żywopłotu otaczającego ogródek. Wtem wyszedł z niego - on. Zastąpił mi drogę. Twarz miał zupełnie zwykłą, ubrany w barchantowy garnitur, brązowy w czarną kratkę. Podniósł ręce, zacisnął palce i kręcąc kciukami prawił powoli i jowialnie: "Obszedłem ja pól pięć..." Eksplozja przerażenia, jakiego nic nie przetrzyma.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Dziwne światło, aż śnieżnobiałe. Mały, elegancki pokój, a ja w nim na aksamitnych poduszkach. Kryształowy, tajemniczy blask przedpołudniowego słońca, - bez wątpienia jest ranek. Wszystko jest tak jakoś otwarte, wzdęte, dudniące, brzęczące, wonne. Jakbym był we wnętrzu szklanej kuli..., zanurzony w pachnących lodach waniliowych. Ale tego najistotniejszego nie udało się uchwycić nawet największemu poecie, a co dopiero biednemu sklepikarzowi Mateuszowi Lebenmayerowi! Leżałem długo i było mi bajecznie miło. Zapomniałem o wszystkim, co było wcześniej; czułem wprawdzie, że śpi to w mojej duszy i łatwo mógłbym to obudzić, ale nie opłacało mi się. Przeszłość wydawała się lekkim, błahym snem. W końcu jednak zadałem sobie pytanie: Gdzie jestem? i co to wszystko znaczy? Odgadłem, że leżę w pokoju hotelowym. Dzwonię. Po chwili, kłaniając się, wchodzi kelner. Przestraszyłem się go; wydał mi się cienistą zjawą, choć był to ładny, rumiany chłopek w wykwintnym fraku z delikatnego lodenu.
"Gdzie jestem człowieku?!" prawie krzyknąłem.
"U nas w hotelu, proszę pana, "Pod srebrnym słońcem", wasza miłość!"
"Pod srebrnym słońcem?" I zabłysło we mnie dość jasne, ale dziwne wspomnienie. "Skąd się tu wziąłem? Przecież - przecież- - ach! Przecież odjechałem wczoraj wieczorem do E. i spałem w domu z żoną!"
"To się, proszę waszej miłości, tylko panu zdawało. Pozwoliliśmy sobie, wasza miłość, widząc, że pan bogaty i zapłaci, dać pokój, kiedy na ganku wasza miłość upadł i leżał bez ducha".
"Na ganku, - poczekajcie - acha, zemdlałem tam dlatego, że..."- zrodziło się we mnie groźne przeczucie- "obszedłem ja pól pięć- "
"Żadnych pięciu pól wasza miłość nie obszedł. Z jadalni do ustępu na dworze jest ze 30 kroków i nie ma żadnego pola!"
"Więc dlaczego miałbym się tam przewrócić, człowieku, he?!" - zawołałem z gniewem.
"Dlatego, że 25 kufli pilzneńskiego i 8 śliwowic to nie żadne byle co."
"Ale to nie było to...Ale przecież wiem, chamie, że sam wstałem i piłem w jadalni jeszcze z godzinę!"
"Nie jestem chamem, wasza miłość, - bez obrazy, - jestem zawsze trzeźwy! Sam podniosłem waszą miłóść i z innymi niosłem po schodach aż tutaj, to była męczarnia, wasza miłość ma bez wątpienia dwa metry, człowiekowi za taką pracę coś się należy. Ledwie wasza miłość się położył, raczył zaraz chrapać!"
"Ale żeby mi się to wszystko tylko wydawało; Nawet to w nocy - - Jezus Maria, boję się o tym myśleć. Ale niech tak będzie...No chwała bogu, że nie było gorzej...Teraz dopiero jestem na jawie...Ale czy to może być - jawa? Nigdy nie spotkało mnie coś takiego...Nie, to ciągle sen."
"Nie, wasza miłość, słowo honoru!"
"Po co mi twoje słowo honoru, gdy wszystko łącznie z tobą tylko mi się wydaje! Powiedz, chamie, widziałeś już kiedyś takie światło? Takie szklane, głębokie, lodowe?"
"Światło jak każdego dnia, - I niech już nawet będę chamem, ale chociaż trzymam się na nogach. Gdy człowiek tyle przetrzyma, nawet następnego dnia widzi wszystko podwójnie..."
"Ach...tak chyba będzie...Tak, inaczej nie może być...Ale jakie to dziwne, straszne..."
"Mam przynieść kawę? Uzdrowi żołądek, a ten uzdrowi mózg..."
"Przynieś, - i zostaw mnie samego!"
Odszedł. Wspomnienia przewalały się w mojej duszy...Unikałem w nich tylko jednego momentu. Ale nie było ratunku. Nagle pojawił się w nich mężczyzna w brązowym garniturze w czarną kratę i kręcąc kciukiem wokół kciuka, powiedział flegmatycznie: "Obszedłem ja pól pięć".
I moja biedna świadomość rozpadła się jak od uderzenia młota.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

I znowu ten sam pokój. Ale blask słońca zmatowiał, - mimo, że płonąca, dzienna gwiazda stała prawie w zenicie. Zmętniała i moja świadomość; zmieszała się i jakoś zobojętniała. Nie wspominałem niczego i o niczym nie myślałem; jak zwierzę, poruszałem się tylko w teraźniejszości i pomiędzy otaczającymi mnie rzeczami: badałem materiał bielizny, zasłon, dywanów, przeglądałem przybory w szafie, aż w końcu umyłem się i ubrałem. Zauważyłem przy tym więcej ciekawostek: np. widzę nagle, że z końcówek wszystkich palców wyrastają mi łodyżki, na których kiwają się dziecięce główki. Nie zwróciłem na to zbytniej uwagi, uznając, że to całkiem normalne. Myślicie, że oszalałem lub przynajmniej miałem halucynacje? Spokojnie! W domu było straszliwie cicho, a z ulicy tylko czasami odzywały się kroki, dziwne, dudniące, jak o północy. "Pójdę na spacer!" - zdecydowałem nagle "precz z tego domu, przyczyny całego mojego nieszczęścia. Na powietrzu wnet ozdrowieję. Powinienem wcześniej zapłacić, - ale nie zapłacę! A nie! Ja w ogóle nie płacę, kto by pomyślał, dlaczego miałbym płacić?! Mam tu w kufrze kilka tysięcy, ale nawet nie przemknie mi przez głowę, żeby wydawać pieniądze. Muszę tylko sprytnie zniknąć z tego domu."
- Cicho jak kot skradałem się przez ciemny korytarz...Udało mi się dostać na parter...- tutaj musiałem przejść obok otwartej kuchni, skąd dochodziły kobiece głosy. Stoję i słyszę: "Śpi jeszcze ten stary łachudra? Jeszcze! Albo tylko tak udaje, żeby się ulotnić bez płacenia. Tak może być, uważajcie dziewczyny! Żeż się nie wstydzi, dziad 55 lat, ma zdrowie, to fakt, ale tak się uchlać!"
Skamieniałem. - Podejrzewają mnie, jak przemknę koło kuchni?...Nie zostaje mi nic innego jak stać się bardzo małym. Opadłem na czworaki, skuliłem się jak najbardziej i z radością zauważyłem, że się zmniejszam i kurczę, że nie jestem większy od szczura. I tak pełznę obok drzwi. Dziewuchy zauważyły mnie. "Patrzcie, co tam lezie?!" zawoła jedna. "Czy to ten grzyb?" "Zwariowałaś?!" mówi druga "on jest wielki jak byk, a to był knypek. To pewnie kotek portiera." "A ja bym przysięgła, że to był on!" powiedziała pierwsza. Ale nie poszły za mną. A ja, płonąc z radości nad udanym fortelem, dolazłem aż na ulicę, tam wstałem na dwie nogi i natychmiast wróciłem do swej naturalnej wielkości.
"Widocznie nie oszalałem, skoro jestem taki sprytny i te kuchary widziały mnie takim malutkim. Mój rozum jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, a więc wszystko ze mną w porządku!"
Zwycięsko podążałem ulicami, szybko i lekko jak nigdy, nie poświęcając uwagi otoczeniu. Dopiero na placu, zauważyłem, że wokół chodzi pełno ludzi. Jak cienie obłoków sunęli wszyscy szybko po ziemi; nikt nic nie mówił, jednak wielu poruszało wargami...Trupio i zimno pachniały ich kroki...I wtedy zrozumiałem, że dźwięki zmieniły mi się w zapachy, że zupełnie straciłem słuch, i tylko dlatego ludzie nic nie mówią. To rzuciło cień na moją radość. "Może stracę nawet wzrok, a kto wie co jeszcze...Tak, wszystko się chwieje i kołysze. Słońce poczerwieniało, chociaż jest południe, a firmament głęboko niebieski. To krew wycieka mu z wnętrzności...Nieładne to wszystko...Ocknąłem się za miastem. Moje kroki stawały się coraz wolniejsze. A z mego straszliwie zranionego wnętrza cieknie krew, ciemna wściekłość zaczęła rodzić się we mnie. Słońce, coraz bardziej potworne i jakoś niezgrabne, spadało ze straszliwą szybkością, jakby świadome swojej choroby chciało jak najszybciej znaleźć się w łóżku. I nagle, w końcu coś usłyszałem: słabiutkie, ciemne, dudniące uderzenia...Słyszę, ale dlaczego właśnie to? To buczenie brzmi jakoś groźnie...Coś dla mnie oznacza. Ach, ale o co w tym wszystkim chodzi...? Ech, do diabła, chce mi się spać...Ale muszę jeszcze dojść do tej cegielni..."
Ledwo się wlokłem przez czerwoną, pustą drogę. Uderzenia chwilami cichły, ale potem brzmiały silniej niż wcześniej...; chyba się zbliżały...Skąd to dochodzi? Ze mnie? Nie - ciemność za horyzontem, pod horyzontem...Tak dziwnie mi się to wie, - kiedyś gdzieś już to słyszałem...Było to coś straszliwego...W końcu: pod cegielnią!

Rzuciłem się na skarpę...Świadomość zniknęła, uderzenia zamilkły. Nagle zerwałem się, otworzyłem oczy i przeraziłem się straszliwie. Cegielnia bowiem zniknęła, a słońce rozlało się po firmamencie, podobne do krwawych strzępów rozdartego sztandaru. Nie zdążyło na czas do łóżka! "Ale przecież to wszystko niemożliwe!" zawołałem nagle, oświecony nagłym samouświadomieniem. "Straszne! Jestem totalnym szaleńcem...Ale to bez sensu, - to jest znowu nowe szaleństwo: jak mógłbym być wariatem i nie być w domu wariatów? I znowu czuję, że nie jestem to tylko ja, który tłumaczy sobie szalone rzeczy: lecz rzeczy same szaleją. To ich wina. Mój rozum jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością: czy jestem winien, że ta rzeczywistość nie jest w zgodzie z rozumem? Świat, byt nie są w zgodzie z rozumem: oto prawda z wszystkich najbardziej bezsporna. Świat to dom wariatów...Siedzę więc w domu wariatów, przecież jestem wariatem. Ale - nie! Wszystko to jest - snem! Co jest przecież tym samym co szaleństwo: jest wzmocnionym szaleństwem, jego królestwem, gdzie obłęd z czystym sumieniem i bez wstydu się wyleguje. Oczywistym jest, że od chwili kiedy przebudziłem się w południe, tylko śnię - cha, cha, "przebudziłem!" Nie przebudziłem się, leżę w łóżku w hotelu i śnię, że leżę na skarpie...Ale rano z kelnerem, to na pewno byłem na jawie...Ale, Chryste, czy to wiem? I to był widocznie tylko sen! Tak - , wszystko tylko mi się zdaje, a ja leżę w łóżku, w moim domu, wszystko jest tylko kontynuacją snu o mężczyźnie w kraciastym garniturze. Ale czy wiem, że wczoraj wieczorem przyjechałem do domu? Z pewnością kelner miał rację, mówiąc, że to wszystko tylko mi się wydawało. Ale czyż mogę mu wierzyć, skoro był tylko fantomem mojego snu? Och, a może już dość, może leżę cały czas na ganku pod gwiazdami i tam wszystko tylko mi się wydaje... Czy raczej - - co to za groźne przeczucie - precz, precz!...
A co w ogóle znaczy całe to rozumowanie, cha, cha, co może powiedzieć sen o jawie...I - a przecież, na Boga, jest zupełnie możliwe, że to był sen i cała moja popijawa w jadalni i podróż do E., i to, że jestem handlowcem w E., że urodziłem się jako Mateusz Lebenmayer, - przecież cała ta przeszłość, już nazywałem ją komicznie "rzeczywistość" nie istnieje - jeśli nie zwracamy uwagi na różne nieistotne okoliczności - o włos tylko inne niż ten obecny sen...
Okłamywałem się przez całe swoje "życie" tchórzliwą pewnością, a jej nie było, - teraz jestem szlachetniejszy, przeglądając tę całą wieczną komedię...A gdzie więc śniłem ten pozornie trwający 53 lata - a w rzeczywistości tylko jedną minutę sen? W jakim łóżku, na jakiej skarpie, ganku? Na jakiej gwieździe? Ale przecież wszystkie te gwiazdki są znowu tylko płodami mojego snu ...Œnię gdzieś za nimi, gdzie nie ma przestrzeni... Ale nawet ta myśl "za nimi", "nieprzestrzenność", jest tylko sennym błądzeniem... Nie, - tylko jakimś piekielnym kotłem, w którym gotują się wszystkie te śniące, czarne, niestworzone, straszliwe "myśli", jest rzeczą o sobie. Ale czym jest ten kocioł?
Groza, - Boże, zmiłuj się nade mną, biedną, szmacianą duszą! Ale nawet ty jesteś tylko fantazją Snu...Ja, Ja tylko: czarny, metafizyczny, metapsychiczny potwór, wiecznie śniący. Tylko ja mogę być Bogiem! Nic nigdy nie rozumiałem jaśniej...Ale po co więc te straszliwe komedie? Po co to wszystko? Czy nie jestem zdolny, będąc Bogiem, poznać siebie? Ale przecież Bóg to to samo co robak- ." Jeszcze przez chwilę migały drżące straszydła mych myśli, a potem zniknęły.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Straszyły znowu, kiedy zacząłem zbliżać się do miasta. Słoneczne strzępy już ktoś zmiótł z firmamentu, był zielony zmierzch. Kierunek moich myśli był już czysto praktyczny. "Co teraz robić?" Nocować na skarpie, nie godziło się mnie, kandydatowi na burmistrza E. Wrócę "Pod srebrne słońce". I zapłacę - tak! Dlaczego by miał człowiek przy okazji nie zapłacić? Niech widzą dziewki kto przed nimi stoi! Jestem teraz porządnie głodny. Gdy się napiję i najem wszystko będzie dobrze... Ale cóż widzę? Gdzie jest wieża kościoła, która jak wskazówka pokazywała ludziom drogę do Pana? Zniknęła! bez śladu! No, to zupełnie naturalne: Bóg wziął ją sobie do nieba za to, że mu tak długo,wiernie i cicho służyła. -" Wszedłem w ulice. Falowały od ludzi, przestraszonych jak mrówki, gdy dźgnąć laską w mrowisko. Na każdej z ulic brakowało kilku domów, jak w dziąsłach, kiedy tu i ówdzie brakuje kilku zębów. Bawiło mnie, że głośno krzyczałem i śpiewałem. Wtem uderzyła mnie myśl: "Czyżby zniknął też mój hotel? Jezusie, stracę kolację - - " Popędziłem. Staję, patrzę. Hotel - precz! Została po nim jeno dziura. "Taki piękny hotel!" użaliłem się. Wart przynajmniej 90 tysięcy! To się narobiło szkody, ojej! I mój kufer precz, - Boże - ja głupiec, wprawdzie nie zapłaciłem, ale zostawiłem kufer z 5 tysiącami. Moje kołnierzyki, skarpety, wata na wilka, ta bielutka - wszystko w piekle!" Zwłaszcza strata tej ostatniej rzeczy rozżaliła mnie tak, że zacząłem płaczliwie skomleć. Ale nikt tego nie zauważył, bowiem płakał teraz co drugi przechodzień - już nie nad swym dobytkiem, lecz nad stratą wszelkiej pewności i twardego gruntu pod nogami, nad tym, że jest we wieczności marnym, suchym liściem, igraszką czarnych wichrów - -
"A moja kolacja!...Muszę dzisiaj wytwornie wieczerzać, muszę! Ale może nie zniknął, może tylko źle widzę." Włożyłem złoty monokl - nie pomogło. I portfela nie mam, - okradli mnie gdy spałem pod cegielnią...A muszę wytwornie wieczerzać...Muszę na to wyżebrać! Tak, - i będę udawać ślepca!" I usiadłem na chodniku, nastawiłem kapelusz i mrużąc oczy krzyczałem przenikliwie:
"Dobrzy chrześcijanie, na rany boskie, zmiłujcie się nad biednym ślepcem...!"
Ale nic nie wpadło do kapelusza i słychać było głosy:
"Żebrze, a na pępku ma złoty łańcuch, żeby na nim mógł byczka prowadzać."
"I kałdun ma jak nadęta krowa!"
"I mówi, że jest ślepcem od urodzenia, a ma złoty monokl na niebieskim nosie!"
"To oszust, na szubienicę Żyda!"
"Ja go znam", zapiszczała baba, "to czarodziej, który był u nas w pokoju, który zamienił się w szczura, żeby nie musiał płacić, za to co wychlał. On jest przyczyną naszego nieszczęścia, to przez niego, łajdaka niemiłego Bogu, obrzydliwego dla ludzi, zniknął najpierw nasz hotel, potem wieża i inne domy!"
"Święta prawda!" - zaryczał kelner "ten łotr i cham zna czarodziejskie zaklęcie: "obszedłem ja pól pięć", jak to powie, wszystko wokół wariuje albo znika! Kiedy rano to usłyszałem, cały zdrętwiałem, Bóg wie dlaczego! Zabijcie go, zarżnijcie, zmiażdżcie!" Zaczęli mnie młócić - au, au. Wtem przypomniałem sobie swój ostatni podstęp. Opadłem na czworaki i natychmiast zamieniłem się w szczura.
"Gdzie jest? Gdzie zniknął?" - "Tam, tam ucieka!"- "Ale to przecież szczur!"- "Nie, to on, patrzcie, ma jeszcze złoty monokl na ryju!" "Za nim, zatłuczcie go!"
Ale ja wślizgnąłem się już do kanału i zwycięsko pławiłem się odchodach, - aż tu nagle wszystko zniknęło.

- - - - - - - - - - - - - - - -

Siedzę na ławce, w znanym parku...Księżycowa noc. Jestem w połowie świadomy. Jedyne co czuję, to tylko wściekły głód. Wtem słyszę pisk lokomotywy, widzę światła pobliskiego dworca. "Wczoraj o tej porze jechałem pociągiem do E." - przypominam sobie nagle. "Ach, mój Boże, jeszcze ciągle jestem w J. Ale co mi przeszkadza, dlaczego nie jadę do E.?" Wyciągam zegarek - za chwilę wpół do dziewiątej. "Do domu, do domu, tam czeka na mnie wspaniała kolacja!" Zawyłem z radości i jak źrebak popędziłem na dworzec. Rozkoszą wzburzona krew przynosiła teraz do mózgu i szlachetniejsze myśli: "Och, że też wcześniej na to nie wpadłem! Tutaj mój ratunek, hurra! Mój dom, mój sklep, moja żona przełamie w końcu klątwę tego nieskończonego, przeklętego snu, z którego samemu nie mogę się wydostać!..." Wskoczyłem do pociągu w ostatniej chwili. Potem wpadłem w swoisty letarg...Myśłałem tylko trochę o tym, co będzie w domu na kolację...A potem - potem zabrzmiały znowu owe straszliwe, dudniące dźwięki zza horyzontu, ale teraz znacznie mocniej niż po południu. Brzmiały coraz potężniej i potężniej, aż zagłuszyły huk pociągu, aż uczyniły go zupełnie niesłyszalnym. Nic teraz oprócz nich nie istniało. Włosy mi się jeżyły. Zbliżają się, zbliżają, a ja jestem ich celem...Póki co grzmią za horyzontem, ale kto wie - - -
I nagle zahuczały trzy razy silniej, nagle zadudniły jaśniej, tak groźnie, tak blisko. "Już są nad horyzontem!" - zajęczałem - "kłody, które wbiją mnie w ziemię!" I przypomniałem sobie tak jasno, jak kiedyś otoczył mnie las złożony z belek sterczących aż do nieba, stale się podnoszących i spadających na ziemię i które systematycznie wbijały mnie w piach, głęboko, długo, całą wieczność. I jak chwilę przedtem słyszałem swój własny charkot, a potem cieniutkie, kwilące dzwonienie, - widziałem czarne szaty na ludzkich cieniach...Ale nie domyśliłem się, jakie to ma znaczenie. Zbliżało się, ogłuszało; czarne, cienkie i niesamowicie wysokie cienie pojawiały się w oddali i świadomość odeszła.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

A potem znajomy konduktor, podtrzymując mnie usłużnie, pomagał mi wyjść z wagonu. Byłem w E.! "Jestem w domu, w domu!" mówiłem do siebie, podążając dziwnie znanymi, aczkolwiek obcymi ulicami. "O, co się teraz stanie?!" Boję się, coś strasznego...Ale przecież - dopiero teraz to rozumiem - nie jestem w domu! Wszystko to ciągle mój sen, nie będę u swej żony, ale u widma, które nie ma z nią nic wspólnego...Groza...czuję, że coś strasznego ponad wszelkie pojęcie kryje się za tym, czai się już za mymi drzwiami, o panie zmiłuj się nade mną, pachołkiem kramarskim!" Ocknąłem się na placu, zobaczyłem swój dom. W mieszkaniu na pierwszym piętrze okna były ciemne, - - okna mojego gabinetu - - Ale sklep był wspaniale oświetlony. - Jak uradowało się moje serce, gdy ujrzałem za ladą te bielutkie damskie koszulki i haleczki, flanelowe gacie męskie, śnieżne chusteczki do nosa, ogniste chusty na głowę. Znajome dziewczęta krzątały się po lokalu ... Oparłem się o cysternę stojącą na środku placu. Stare wspomnienia z mego minionego życia zaczęły odważniej przebłyskiwać, - ale ciągle nie było to to właściwe, nie była to jawa - Inna, senna atmosfera leżała na mej duszy jak wieczna mgła...I nagle ujrzałem w sklepie twarz swojej żony, która kiedyś, kiedyś wypełniała mnie niebiańską rozkoszą. I nagle rozbłysło wspomnienie pierwszego objęcia nagich ciał, tak wiernie, tak gorąco, - że duch mój w oka mgnieniu był na jawie, tak jak wtedy; precz poszły opary snu, wskoczyłem w tej chwili do całkowicie innego świata za pomocą wszechmocnej siły myśli. Coś wstrząsnęło mną jak prąd elektryczny, wszystko się zaćmiło, moje ciało zniknęło, ale tylko na moment. Potem stałem tu znowu, z boku ciemniała katedra, przede mną jaśniał sklep - miałem jeszcze fizyczne wrażenie, że inne, ostrzejsze, pospolitsze światło leżało na mej duszy, - byłem całkowicie na jawie, - straszne misterium! I powiedzmy, że byłem w nastroju trochę innym niż zwykle, nie różnił się on jednak niczym od tego, który często dopada nas na jawie. "Nareszcie się przebudziłem!" radowała się moja biedna dusza...Ale - - - jak to możliwe? Jak się znalazłem przy tej cysternie? Budzimy się przecież w łóżku - - ?" Nie domyśliłem się, że - - I wszedłem do domu. W przejściu spotkałem córkę jednego z lokatorów. Stanęła, - krzyknęła, uciekła. Tajemniczy chłód mnie przeniknął - - - Wchodzę na schody..."Skradam się jak duch", wstrząsnęło mą duszą, ale szybko pogrzebałem tą straszną koncepcję. Stoję przed drzwiami do kuchni. Słyszę za nimi głos swojej żony, taki cichy i ciemny. Chwytam klamkę, - coś odrzuciło mi rękę..."Nie mogę jej przecież przestraszyć" rzekłem sobie i wszedłem przez drugi koniec korytarza do pokoju gościnnego, żeby przemyśleć co mam powiedzieć. Żaluzje były opuszczone, tak że nie mogłem nawet znaleźć krzesła. Ale dziurka od klucza w drzwiach mego gabinetu była jasno żółta ...I wszedłem tam - - - źródłem światła były dwie ogromne świece, które stały nad otwartą trumną. Pod białym prześcieradłem rysowały się kształty masywnego ciała. Odkryłem je - - - Nigdy nie widziałem trupa, którego twarz byłaby tak zniekształcona przerażeniem. I wiem jeszcze, że straszliwie krzyknąłem, - że pojawiła się w drzwiach, w towarzystwie służących, zapłakana twarz mojej żony, - że rozległ się jej krzyk: "Chryste - on - dwa- ", i że runęła na ziemię. A potem wszystko zniknęło. Ocknąłem się gdzieś w ciemności, - z ciałem? bez ciała?...nie wiem. "jestem trupem" ryknęło przerażająco we mnie...Ale - czy to pewne? Czy nie jest to tylko sen?...Czy wszystko nie jest - snem? Śmiercią? Czy wszystko nie jest - po śmierci- ?...I nagle ujrzałem wokół siebie las sięgających nieba olbrzymów, straszliwy grom - drugi- i ja, zwijając się aż do atomów, czułem, że jestem wciśnięty głęboko w zgniłą ziemię ... I zabrzmiało: "Obszedłem ja - - -"

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Do tego momentu doprowadzone jest opowiadanie, opublikowane jako "bezpośredni rękopis" ducha Lebenmayera w revue "Wiara: brama do Pana- zbiór dla naukowego badania fenomenów spirytystycznych." - Poznawszy pana R., człowieka, który naprawdę zasłużył na lepszy los niż stanowisko redaktora tego czasopisma, poprosiłem go o przekazanie mi wszelkich bliższych informacji na temat tego artykułu. Oto w jak największym skrócie jego odpowiedź:
"Przysłał mi to w oryginale fanatyczny spirytysta, któremu to ponoć przez noc naskakało na papier w zamkniętej szufladzie biurka. Mężczyzna ten nie jest zdolny do oszustwa, z tej prostej przyczyny, że jest na to za głupi. Wiedziałem oczywiście, że ta groteska może zszargać renomę naszego bardzo szanowanego czasopisma, zdecydowałem się jednak na jej publikację głównie dlatego, że w przeciwieństwie do głupiej powagi wszystkich spirytystów, teozofów itd., potrafi się śmiać, wzniośle, sceptycznie, że na przekór totalnemu brakowi psychologii u w/w jest ciekawa psychologicznie i sugestywna; i głównie dlatego, że pod względem filozoficznym stoi niezmiernie wysoko w porównaniu z wszelką tzw. okultystyczną literaturą, która np. nie zna filozoficznego idealizmu, Berkeleya, Kanta, Schopenhauera itd. Pośmiertne i codzienne życie koncypowane jako sen, wieczność, sam byt widzany sub specie aeterni Somni: to coś innego niż materialistyczne podziały ciał, odróżnianie ciała i duszy, i innego rodzaju przenoszenie naszych zwierzęcych ograniczeń do Feerii prabytu. - chciałem przed wydrukowaniem przekonać się, czy żyje lub żył w E. - nie było ciężko zgadnąć, o które powiatowe miasto chodzi, - pan Lebenmayer, ale przez karygodne lenistwo, nie zrobiłem tego. Tekst został wydrukowany, ale jest to 1/3 całego elaboratu. Niebawem rzuciło mi się w oczy, że z E. przychodzi niezwykle dużo zamówień na ten numer, - i wkrótce potem pojawił się w redakcji pan z godną szacunku powierzchownością, dość zwierzęcą twarzą i laseczką. - Rzucił na stół swą wizytówkę i atest dziekana z E., powiedział, że żyje i nigdy nie był martwy, - a co się stało później, nie będę opisywać. Chłop rzeczywiście, bez mała dwumetrowy. Szczęście, że rozbił nam tylko połowę redakcyjnych mebli, obił mi plecy i dopuścił się niezliczonych ataków na mój honor: nie żałował mnie. W końcu, miał biedak prawo; zaszkodziłem bowiem znacznie jego egzystencji; prawdopodobnie zostałby burmistrzem, - a teraz niech Pan sobie wyobrazi, każdy chłopiec widząc go z daleka, pada na czworaki, piszczy jak szczur, ogryza słoninę, a na nosie ma żółte binokle. Mowy nie było oczywiście o publikacji pozostałego tekstu. Na szczęście to co się ukazało, tworzy w pewnym sensie zamkniętą całość; przeciętny czytelnik zaspokojony jest pozornym rozwiązaniem; w rzeczywistości wszak zostaje aż do końca bez wyjaśnienia, czy Lebenmayera zabił ów sen, czy też wszystko jest snem podpitego itd. Problem Życia nie jest tak prosty, jak sobie nie tylko przeciętny czytelnik, ale i najsławniejsi filozofowie wyobrażają. Jestem wdzięczny za tą przeszkodę, - ciąg dalszy chyba ukręciłby mi kark jako redaktorowi; jest daleko bardziej dziki, szalony, przekroczeń, ulicznictwa, skandali pełniejszy niźli pierwsza część. Ale jednocześnie tego żałuję, - fenomenalne jest np. jak ten łobuz rozwiązuje zagadkę grozy słów: "Odszedłem ja pól pięć". Kto jest tym łobuzem? Myślę, że ktoś inny, z tego powodu, że duchy piszą o wiele głupiej. Ale nie jest wykluczone, że był to duch, który już za życia zagiął parol na Lebenmayera i teraz się zemścił. Śmieje się pan? Myśli pan, że dopuszczam tę możliwość jako redaktor teozoficznej gazety? Nie! Nie wierzę w spirytyzm, ale nie wierzę też w pozytywizm, nie wierzę w nic i nawet też w to. Ale właśnie dlatego dopuszczam możliwość wszystkiego, wszystkiego. To świństwo, że jestem tym redaktorem, ale nie mniejszym jest, gdy powiem, że zjadłem dziś dobry obiad. Żyć to znaczy kłamać i nic więcej; i nawet uświadomienie sobie tej kłamliwości wszystkiego jest jeszcze bardziej kłamliwe niż samookłamywanie się wszystkich ludzi, że wiedzą i mówią prawdę."-