Autobiografia

Urodzony 22. 08. 1878 w Domażlicach. Ojciec urzędnik; umiarkowany "dobrobyt". Dwaj bracia, dwie siostry; wszyscy zmarli w dzieciństwie. Wszyscy byli dla mnie ohydni aż do obrzydzenia, - nie dlatego, że byli obrzydliwi, - lecz dlatego, że byli zbyt blisko mnie. Czułem obrzydzenie do rodziców i nienawidziłem ich, choć nie mogłem się na nich uskarżać tylko dlatego, że odważyli się być jeszcze bliżej mnie - tak paradoksalnie, piekielnie blisko -. Nienawidziłem w dzieciństwie wszystkich ludzi, każde pogłaskanie po głowie powodowało mdłości, zwłaszcza wobec wszystkich mężczyzn miałem bardzo rozwiniętą idiosynkrazję. Bazowała ona na wrodzonej pogardzie. Kiedy analizuję swoje wspomnienia, - już w pierwszych latach tego "żywotka" wyczuwałem, że ja i ludzkość to dwie walczące ze sobą potęgi; i już w pierwszych latach instynktownie gardziłem swoim wrogiem, - uważałem go za nic. Już wtedy moją podstawową, wszędzie, wcześnie mgliście przebłyskującą, a przy tym potężną właściwością była Wola, stale siebie obejmująca i absolutnie wszystkim dowodząca. Ciężko z nią żyć dorosłemu , ciężej dziecku... Myślę, że u mojego rodzeństwa była nawet bardziej rozwinięta, - dlatego, że umarli...
Owszem z tą własnością nie mogłem w rozkosznym ludzkim milieu - dopóki się trochę nie zorientowałem, gdzie trafiłem - dobrze znajdować. Wyglądałem z początku strasznie głupio, śmiesznie, wstydliwie, lecz kto taki nie był, jest ordynarnym przedmiotem. Oprócz tego: piekielnie "uparty" ("upór", przeciwieństwo "niezdecydowania", nie jest niczym innym jak ciemną manifestacją Absolutności w królestwie zwierząt.), "niegrzeczny", "zbrodniczy". Kradłem dla samej kradzieży, moim sportem było rozbijanie w nocy okien na skraju Domażlic, ustawianie kamieni na torach kolejowych, podpalanie kopców zboża. - Ale gdy dorosłem nie popełniałem przestępstw,- dlatego, że gdzie nie zmusza do tego konieczność, jest to marne ulicznictwo - włącznie z wojną. -
- Ale miałem też skłonności godne pochwały: np. pamiętam, jak mając 12 lat, pewnego razu o północy przypomniałem sobie, że zapomniałem tego dnia dać dżdżownicę pisklęciu, któremu zrobiłem gniazdko na polu w krzakach, i które przez dłuższy czas w zastępstwie jego rodziców karmiłem regularnie; wyskoczyłem i szedłem z dżdżownicami 15 minut - ptaszek martwy... - i myślałem, że umrę z tego powodu. - Albo (tygrys)... Ech, dzieciństwo, to wczesne przecieranie oczu, idiotyczne! A kto w młodości był "młody", to idiota, owca, która żyje w zgodzie z tym stadem dookoła...
Największe wrażenie w dzieciństwie wywierała na mnie muzyka. Gdy zagrzmiały gdzieś obok marsze wojskowe, ciało mi lodowaciało, stawało się nieczułe, oczy zachodziły mgłą, chwytałem się czegoś, żeby nie upaść. - Półtora godziny szedłem, 14- letni, przez straszne zawieje, do wioski gdzie, jak wiedziałem będzie pogrzeb z muzyką.

Od 10- tego roku życia spędzałem całe dnie sam na polach i w lasach- trochę później całe noce. Przez całe życie nie doznałem afektu nudy, - chyba, że jego analogon - i zawsze w towarzystwie.- Stadne kretyństwo, zwane szkołą, łagodnie licząc wyrwało mi 30% mej duchowej siły, - ale z tym należy się zawsze liczyć, - z człowieka zawsze zostanie tylko fragment. - Wstydzę się powiedzieć, że studiowałem aż do końca zawsze z wyróżnieniem i że z zachowania miałem zawsze najwyższą ocenę. -

W 15- tym roku, ocknęła się jednego znamiennego dnia po południu, przerażająco i za jednym zamachem, moja dotąd śpiąca śniąca istota pod jedną ze swych form: musieć gwałtownie myśleć o rzeczach nie do pomyślenia. Resztę dnia i całą noc zwijałem się w kurczowym myśleniu o dziesięciotysięcznych częściach milimetra - nieodzowny efekt podstawowego "instynktu": jestem wszechmocny - nie było możliwe zatrzymanie Woli, dopóki błogosławione ciało z tym nie skończyło. Od tego czasu nie opuściło mnie to ani na minutę; nieskończoną ilość razy myślałem, że przegram - najstraszliwszy wyrobnik boży - 18 godzin dziennie najcięższej pracy, pozornie za nic i po nic. Dopiero po 19 latach święciłem wielkie zwycięstwo - moje myślowe skurcze, które długo uważałem za chorobę, tak jak by je uważała cała - przynajmniej europejska ludzkość, były, po niewiarygodnych manipulacjach, do tego stopnia przyciśnięte do ziemi, że pozbawione zostały swej grozy... Trzeba było 19 - stu mych lat, permanentnego zwijania się, duszenia i strachu, żeby dojrzały słodkie owoce. Tylko tym sposobem idzie ludzkość, idzie wszystko w naszym małym wszechświecie do przodu.

Siedzieć w szkolnych ławach i w każdej sekundzie miotać się z czymś takim - po prostu nie da rady. Nie miałem jeszcze jednak tyle energii, żeby cisnąć to szkolne świństwo. - los zrobił to za mnie. W ciągu ośmiu miesięcy umarła moja matka, babcia, ciocia i pozostała siostra; ja zaś systematycznie bezcześciłem krzyże w okolicach miasta, robiłem skandale w kościele, rozrzucałem, z braku bomb, anarchistyczne ulotki itd. - -, aż zostałem wyrzucony w pierwszym semestrze siódmej klasy z wszystkich cesarskich uczelni - dlatego, że nazwałem w szkolnym wypracowaniu, w nieznajomości historii, Habsburgów - myślę - świńską dynastią. Zmarły już pan dyrektor gimnazjum, który załatwił sprawę od ręki, stał się jednym z największych dobroczyńców w moim życiu. Pół roku byłem wolny, potem pozwoliłem na to, abym gnił dalej w ławkach gimnazjum zagrzebskiego. Nigdy nie byłem bliżej śmierci niż tam. Po wysiedzeniu jednego semestru wróciłem natychmiast do Czech, zdecydowany, że nie wkroczę już do żadnej szkoły i nie poświęcę się żadnemu zawodowi. Wystarczyły dwie minuty rozmowy z mym mądrym ojcem: zgodził się i nigdy więcej nie rozmawialiśmy na ten temat. W Modrzanach, gdzie kupił sobie posiadłość, zostałem chyba trzy lata - jary i lasy raczej były mym domem, niż dom ojca; głównie prowadziłem wstępną walkę na śmierć i życie z prymitywnym problemem wolności woli.

Jak tylko ukończyłem 18 lat, dostałem mały spadek po matce i siostrze. Wyliczyłem sobie, że będę z tego mógł żyć przyzwoicie przez 8 lat - pomyliłem się o rok. Mieszkałem do 26 - tego roku mego życia na zmianę w Pilźnie, Eisensteinie, Zurychu, tyrolskim Landecku. Mymi jedynymi towarzyszami były hordy kotów. To co z widzialnych bytów lubię najbardziej to góry, chmury i koty - i kobiety. Moją główną czynnością przez lata, podczas gdy inni męczą się egzaminami i robieniem kariery, były wieczne spacery po leśnych ostępach, poszukiwanie nimf i widmowych zamków, przewalanie się nago po mchu i śniegu i straszna walka z Bogiem, który postanowił żyć na jawie jak człowiek... W Tyrolsku osiągnąłem na całej linii, wstępne, nieodzowne zwycięstwo, - między innymi też dlatego, że tam nauczyłem się palić. Bez tego, nie żyłbym dzisiaj. Zdecydowałem tam, że główne efekty mojego dotychczasowego myślenia będę publikował w jak największym skrócie - głównie z powodów finansowych, wbrew swej zasadzie, znanej wśród presokratyków, dzisiaj paradoksalnej: żyć tylko dla własnego siebiedoskonalenia i przy okazji, na starość, przekazać ludzkości w jednym jedynym dziele rezultat swego życia.

Przeprowadziłem się na Smichov. Tam napisałem "Świat jako świadomość i nic" - w 26 - tym roku życia. Ale natychmiast po ukazaniu się książki w roku 1904 przeprowadziłem się do Zabiehlic koło Zbraslavia i przez całe miesiące nie czytałem żadnych gazet, z nikim nie rozmawiałem, nie wiem do dzisiaj, czy chociaż jeden pies na nią zaszczekał. Dopiero chyba po pół roku zwrócił na nią uwagę E. Chalupny - , co miało dla mnie później ogromne i korzystne konsekwencje. Później byłem w Zbraslaviu, przynajmniej wieczorami w gospodach, po raz pierwszy trochę w towarzystwie ludzi, - jakie niewiarygodne figle potrafi płatać Anioł Stróż! W roku 1906 na Vinohrady.


Na Vinohradach pomagałem sobie wściekłym pisaniem aforyzmów, żeby się nie udusić, - żadnego towarzystwa. Pieniądze się kończyły. Przyjąłem propozycję ojca i przeprowadziłem się do Modrzan (1906). Półtora roku pisałem wściekle tylko beletrystykę, - dzień w dzień dwa albo trzy arkusze drukarskie, z niewysłowioną radością - moje najwłaściwsze usnęło w niektórych dniach prawie tak, jak spało do mego 15 roku, ale był to najprzyjemniejszy okres mojego życia. 1908 na wiosnę stwierdziłem, że się oddalam - i rzuciłem się - wstydzę się - dopiero teraz i pełną parą na systematyczną, praktyczną filozofię. Ogromna rozkosz, jeszcze większa niż przy beletrystyce, ale jednocześnie cięższa, bardziej niepokojąca.

W zimie 1909 roku zmarł ojciec - właśnie gdy skończyły się ostatnie należności, które miałem u niego. Odziedziczyłem po nim jego baraki. Były zadłużone, ale przy sprzedaży mogłem dostać 10 do 12 tysięcy na czysto, gdybym choć trochę się tym zainteresował. Ale właśnie w tym i następnym roku osiągnąłem szczyt swego dotychczasowego życia: znalazłem i częściowo przyswoiłem sobie Deoesencję. Kto myśli, że w tym stanie można poświęcić choćby 5 minut dziennie praktycznemu świństwu, nie ma pojęcia co to wyższe, duchowe życie. Anaxagoras, - który nie osiągnął tego stanu - zupełnie nie dbał o swój majątek. Gdy mu radzili, żeby przynajmniej troszeczkę swego czasu poświęcił praktycznym sprawom, jeśli nie chce popaść w nędzę, rzekł: "Jak mógłbym to robić - ja, dla którego kropla mądrości milsza jest niźli kadź złota! - "

Ze sprzedaży miałem ok. 3.500. Jesienią 1909 przeprowadzka do Vrszovic. Przedsięwzięcie: absolutnym opanowaniem intelektu osiągnąć pełnię Najwyższego...Dwa lata niesłychanego gwałcenia procesów myślowych - wiele godzin np. leżałem w skurczach sztywny na śniegu, cel tak pozornie bliski, tylko wyciągnąć rękę - wart był ryzyka wielkiej katastrofy. Nie osiągnięty: za to zstąpiłem wtedy, głównie fizycznie, najgłębiej w dotychczasowym życiu. Uratował mnie alkohol: rum i nierozcieńczony spirytus; aż do dzisiaj zostałem wierny swym wybawcom. Druga połowa 1912 i 1913 nie widzieli mnie trzeźwym ani minutę. Ale mogłem zajmować się wtedy wszystkim możliwym - byłem nowicjuszem. W końcu 1913 roku, do Horouszanek z panią Klimovą i jej drugim mężem, niejakim panem Vaniszem, za którego wyszła po wybuchu wojny. Latem 1915 roku z zupełnie pustą kieszenią na Wysoczany, gdzie z dwiema mniejszymi przerwami mieszkam do dzisiaj w hotelu "Krasa" u znamienitego małżeństwa Puczalkowych. Za pośrednictwem dr Antonina i inżyniera Jarosława Krzyża, stałem się, po miesięcznym pobycie na Wysoczanach, maszynistą lokomotywy na czerpaną wodę w Żiżlicach i natychmiast kierowałem nią, nie mając o tym najmniejszego pojęcia. Przez dwa miesiące całkiem dobrze to szło, potem dałem wypowiedź, wróciłem na Wysoczany. Przez rok bez zatrudnienia - jeśli nie można tak nazwać pisania i ciągłego chlania, przeważnie z godnym podziwu Niemcem z Rzeszy, Fr. Bohlerem. Po raz pierwszy w życiu stykałem się z określonymi ludźmi codziennie - włącznie z Niemcami- jak później z Żydami. W listopadzie zostałem dozorcą małej fabryki, zupełnie opustoszałej. Moje stróżowanie ograniczyło się do nieustannego picia. Przez cały ten czas nawet nie wpadło mi do głowy, żeby spojrzeć na fabrykę. Było wspaniale, miałem największe mieszkanie w Pradze, samotność, zapłatę, paliwo i do tego światło. To, że nie pilnowałem było zapłatą za to, że mogąc bardzo łatwo ukraść i sprzedać wiele całkiem cennych rzeczy, nie ukradłem, palant, zupełnie nic, tylko wychlałem im butelkę eteru. - W ogóle wszystkie moje zatrudnienia były czystą farsą. Właściciel, który w ogóle nie starał się o swoje baraki, maszynista, nie mający nawet przeczucia jak działa maszyna. - oraz następne moje zajęcie: wspólnik i kierownik produkcji wytwórni tytoniowego surogatu - ograniczało się to do chlania z rzeczonym Bohlerem, moim wspólnikiem. W roku 1917 w sierpniu dałem także wypowiedź fabryce, a za trzy miesiące zaczęła się owa "produkcja", która trwała od lata 1918 i przyniosła ok 500 koron, pochłaniając 20.000.

Po zakończeniu wojenki pisałem trochę do gazet - dzięki panu Kodiczkowi...Nowa farsa, podobnie jak moje dwa filozoficzne dzieła i oba Macieje. W lecie 1919 decydujące zwycięstwo tak w praktyce, jak i w teorii; nic istotnego się we mnie (moim poglądzie) od tego czasu nie zmieniło i nie zmieni; charakter wyłożony nie zupełnie, ale przecież w przybliżeniu w trzech ostatnich dyktatach "Traktatów i dyktatów". Od tego czasu panował Dionizos, - przez co u mnie owszem należy rozumieć, że stworzył go Bóg bogów, scilicet ego, u mnie swym zastępcą. -- Tak daleko to zaszło, że ucierpiałem w jedynym wypadku swego życia: fracturam radii sinistris, nachlany biegłem o północy po lodzie ze Smichova na Wysoczany - listopad roku 1919 (31.X). Przybyło przyjaciół...Nie potrzeba by było pisać do gazet, gdybym ja, urodzony eremita, tu i tam choć trochę zadośćuczynił jakiemuś zaproszeniu, gdybym odpowiedział na jakiś ważny list wcześniej niż po pół roku, - ta sama procedura jak ze spadkiem po ojcu. - Jak spędziłem rok 1920?...W przepięknym, alkoholem i dziewczynami zamężnymi i niezamężnymi wzmocnionym stanie Siebieobjęcia. -

W maju 1921 Bohler wyjechał do Niemiec - często o nim wspominam, dlatego, że był w najgorszym okresie, zupełnie spadłą z nieba Vorsehung - i chyba dotąd moim jedynym przyjacielem (oprócz mojego wspaniałego i trochę mnie rozumiejącego ojca, w porównaniu z którym przez każde swe posunięcie, każdy inny nieprzyjacielem. I jego żona tak samo). Latem tego roku pracowałem z dr Dvorzakiem nad chwalebnie znanym Maciejem. Nie piło się tak intensywnie jak z Bohlerem, za to ekstensywniej - przez miesiące codziennie do rana i dłużej.(Najintensywniej i najekstensywniej chlałem zawsze sam - żeby jakiś idiota przypadkiem nie powiedział, że mnie pan X.,Y. przepił). "Maciej poczciwy" był wystawiony 22.II.1922 - chyba miesiąc później wyszły "Traktaty i dyktaty". Maciej Poczciwy chociaż mi coś przyniósł, "Traktaty i dyktaty" dotąd, oprócz zaliczki Chalupnego 1000 koron - nic. Chlanie osiągnęło dzięki bogu, szczyt. Zimowy sen. Pod koniec 1922 - po raz pierwszy walka z tym - było to groźne. Sens roku 1923 (nie mówię o intimissach), walka z ratownikiem życia - alkoholem, który teraz grozi zagładą. Jakoś to idzie, choć z trudem. Mimo to: wypełniony (ten rok) współpracą z Dvorzakiem (w większej części). A rok 1924 aż do dzisiaj (2.II) kurczowo - heroiczna walka ze wszystkim - jakich w życiu, poza tą, poznałem pięć czy sześć. A sytuacja zewnętrzna ciągle ta sama.

Moje życie charakteryzuje - z zewnętrznej strony: niezależność, brak "zawodu", możność życia dla siebie we wszystkich okolicznościach, - właściwie zawsze byłem pustelnikiem...Trzy okresy - zewnętrznie - w moim życiu: tak więc pierwszych 17 lat szkolnego świniarstwa, którego i owszem, dzisiaj nie można uniknąć, jeśli nie ma człowiek za ojca Nietzschego, "wzniesionego na tron", - ale poza szkołą byłem niezwykle wolny, dzięki obu moim mądrym rodzicom, którzy jakoś, co godne podziwu, wyczuwali czego moje intimissum potrzebuje; dalej: znowu tak mniejwięcej 17 lat, - okres w którym młodzi mężczyźni wkuwają, zabiegają o protekcję i śmierdzą w niewoli rozmaitych biur - byłem "rentierem", zupełnie swobodnym pustelnikiem. - (Pewna analogia: Schopenhauer; szkoda, że nie odziedziczyłem 300 tys. reńskich, ale 11 tys.); 3 okres: trwa do dzisiaj: "prywatność" z absolutnym brakiem pieniędzy - z totalną obojętnością dla ich zdobywania, ustawiczną "niedbałością", zostawianiem wszystkiego "losowi" lub też Opatrzności (nigdy nikogo nie prosiłem o pieniądze, kto mi wcześniej sam z siebie nie powiedział, że jego kasa stoi dla mnie zawsze otworem; od kobiet nic nie przyjmowałem, mimo licznych obiecujących propozycji i moich ekstremalnych kłopotów) - poczynałem sobie w większości jak milioner, nie wiedząc, czy za 4 dni wszystko się nie rozleci.

I szło to i idzie - jak, diabli wiedzą...Był to szereg moich przyjaciół (mniejwięcej), którzy są tego główną przyczyną; - są to (w kolejności alfabetycznej) głównie: Bitterman, Bohler, Brzezina, Dvorzak, Fidler, Chalupny, Krzyż, Kodiczek, Pavel, Srb, Zlamal - ale- ale Owszem, że też coś niecoś zarabiałem sam, - ale tak naprawdę wszystkie moje farsowe, skandaliczne "zawody" nie były nic warte. Poza tym uważam każde "zarobione" pieniądze za smród smrodów, każdą socjalną pracę za bezecność bezecności - nieodzowny rezultat tego, co stwierdzono o antagonizmie, o obrzydzeniu sobie ludzi w moim dzieciństwie...zniósłbym chętniej życie robinsona - lub też zarabianie rozbójnictwem, niż branie 31- ego wypłaty - 10 razy bardziej godne jest przyjmowanie darów od drobnych mecenasów.

Moje całe życie było konsekwentnym odejściem od wszystkiego ludzkiego, życie, od samego początku tylko dla siebie i od 31 roku życia tylko dla Siebie, że nie wiem czy znajdzie się w historii podobny przykład. Szedłem zawsze jedną drogą, - i moje życie ma zupełnie jednolity wymiar. Nie mogę się wychylić, nawet gdybym chciał, - pojęcie rozdroża Heraklesa jest dla mnie hiszpańską wioską. Jak mały był Herakles, skoro uległ tej pokusie! Jak mały Chrystus, pokuszony zupełnie! przez diabła? Trzeba by podobne rzeczy mieć już od tysięcy lat za sobą. Powiedziałem sobie wprawdzie kilka razy, gdy do butów ciekła praktyczna woda: zapomnij o swym szaleństwie, żyj chociaż przez jakiś czas jak te wszystkie instynktywne bydlątka, jak żyłeś gdy miałeś 7 lat - chociaż tak... Spróbowałem (jedna próba trwała nawet dwa dni), czy się uda i natychmiast, - śmieszność śmieszności! Jakby jastrząb chciał żyć pod wodą jak karp! Nawet gdybym chciał, nie mógłbym, gdybym mógł, to bym nie chciał... "Wycofanie się- , rzecze Wellington Grabbego- "jest niemożliwe z dwóch powodów: przede wszystkim nie pozwoli na to nasz honor, a po drugie Soigneski las".

Sprawa jest oczywiście poważna; mogę o sobie powiedzieć, od mojego 15- ego roku, to samo co Nietzsche: "Ich bin immer am Grund". I myśl sui occusionis prowadzi mnie ciągle wiernie i słodko jak laska. Trwa to 30 lat i w ogóle nie jestem tym zmęczony. - Wszystko praktyczne musiało przy tym oczywiście zupełnie spłonąć, - i gdybym tylko minutę poważnie myślał o "praktyce", chcę przez to powiedzieć o gnoju, niech to będzie jakaś kariera czy napoleońskie aspiracje, byłaby to bezprzykładna nieenergiczność z mojej strony. Moja Nadenergia polega na wzorcowym braku tego, co ludziki nazywają energią. Mam dość energii, żeby wstać po nic i za nic, jak mówi pecus, o północy z łóżka i iść pół godziny chłodną nocą, żeby zobaczyć jaki jest w nocy nastrój przy pomniku bohatera Schwerina koło Szterbohol,- ale, ale aż do mojego trzeciego roku nie miałem dość energii powiedzieć przechodniowi, którego spotkałem: Którędy idzie się tam czy tam?...Owszem, często to robiłem, ale zawsze miałem przy tym wrażenie, że żuję gówna. Ów charakter dzieciństwa...Rosło to aż do dzisiaj; częściowo stałem się bardziej otępiały, częściowo rozumniejszy. Ludzkość nie zna dotąd podobnego Umwertugen der Werte. (Moja główna służba: służący, niewolnik kotów...). To, że w ostatnich 11 latach nie zginąłem - a i wcześniej mogło się to stać w każdej chwili (najbardziej w roku 1911, gdy żyjąc bezproblemowo - przez parę miesięcy wyłącznie się zataczałem)- ma poza wspomnianymi jeszcze trzy przyczyny:
1) zdolność obchodzenia się z ludzikami
2) moje całkowicie zdrowe ciało, - któremu nawet najstraszniejsze "najbardziej niezdrowe" ataki ducha nie mogły istotnie zaszkodzić...i
3) anioł stróż - lub też "geniusz" itd. -
I właściwie jeszcze, po czwarte, moje filozoficzne skamienienie.

Ad primum: znalazłem modus vivendi z wszystkimi ludźmi - bazuje on na pewnej miłości (pobłażliwej), wynikłej z absolutnej pogardy - efekt: przez 10 lat nie miałem - wyglądając często jak łobuz, stykający się z łobuzami, najmniejszej, ważniejszej utarczki z ludźmi - wyjąwszy jeden przypadeczek, kiedy byłem w zupełnie anormalnym, oczywiście nietrzeźwym stanie (bezpośrednio po uchlaniu się denaturowanym spirytusem). Wszyscy ludzie mnie lubią...i wiem dlaczego -, wszyscy są, nie wiedząc o tym, metafizykami - a ja jestem metafizykiem przede wszystkim.-

Ad secundum: Emerson pisze o Napoleonie: "Takiego ciała było potrzeba i takie zostało stworzone: ciało, które potrafi 36 godzin bez przerwy siedzieć w siodle, w mrozie i upale, bez jedzenia, picia, spania." Napoleon często - wprawdzie lekko - niedomagał; ja nigdy, grypę miałem chyba w wieku 12 lat, przez dwa dni- nie dostałbym jej, gdybym mógł wtedy robić wszystko co rozkażą moje instynkty: - potem już nic! Zwykłego (i siennego) kataru i bólu zębów chyba nie można uznać za choroby. - 20 stopni poniżej zera całą noc w strasznym mrozie, na wietrze, w letnim ubraniu, - nic- (mimomochem: zimno przecież zawsze mnie denerwowało - największy upał nigdy; im parniej, tym mi lżej, - jak kot, który w największym upale wlezie na piec, położę się przy 34C w cieniu, z kanibalską rozkoszą, w pełnym słońcu i życzę sobie: wyżej, wyżej! Nigdy żadnego omdlenia przy największym środkowoeuropejskim upale i rekordowo długich spacerach.)

Chlałem wodę, którą myto chorych na ospę, jadłem kiełbasy, z których zostały tylko robaki, piłem wody, po których by normalny człowiek przynajmniej ciężko zachorował, - odcierpiałem to tylko dwudniowym rozwolnieniem. Lekarze umarliby z głodu, gdyby wszyscy pacjenci byli tacy jak ja, tak samo adwokaci, urzędnicy i podobni funkcjonariusze, zbyteczni wśród zdrowych i mądrych ludzi, których owszem można z trudem naliczyć pięciu w Europie...Jeśli chodzi o oszczędność: od roku 1915 śpię wyłącznie w nieogrzewanych pomieszczeniach, - jak jestem ubrany, pod kątem zdrowia czy estetyki jest dla mnie zupełnie obojętne, a 4 korony na jedzenie starczy każdemu człowiekowi: jedzenie tylko surowych rzeczy: to służy dobrze tak zdrowiu, jak i kieszeni. Gotować znaczy: marnować czas, pozbawiać produkty ważnych, "witaminowych" elementów, czynić je mniej smacznymi i płacić za nie 2x do 20x więcej, - Przez dłuższy czas jadłem tylko: surową mąkę (ewentualnie namoczoną pszenicę lub groch), surowe mięso, surowe jajka, mleko, cytryny i surowe warzywa; i byłem przy tym idealnie zdrowy - i żaden milioner - obżartuch nie rzygał z taką rozkoszą przy swoich ostrygach i podobnych gównach, z jaką ja rwałem zębami kilogram surowego, końskiego mięsa...Brzydzić się czegoś - nie znam. Pewnego razu ukradłem kotu zagryzioną mysz i zżarłem ją z sierścią i kośmi - jakbym jadł knedlika.

W Tyrolsku przez 21 godzin pokonałem 98 km i mógłbym pozostałe (do końca dnia) trzy godziny iść bez odpoczynku...itd. Długo o tym mówię - jest to obowiązkowa wdzięczność dla mego ciała, które czyniło zawsze godne podziwu ofiary dla niezdarnego ducha. Przez ostatni rok, przy upiornej konsumpcji alkoholu, nie odczułem w ogóle cielesnego bólu - chyba że ciasne buty. Nawet kataru nie miałem już przez kilka lat. Mimo siedmiu rekrutacji nie byłem żołnierzem, aczkolwiek byłem jednym z najzdrowszych ludzi w Austrii, a moją jedyną cielesną wadą było to, że przy 175 cm wzrostu ważyłem tylko 62- 65 kg. - Kto wierzy, że mens sano in corpore sano, nie ma prawa uważać mnie za psychopatę.

Moja wyjściowa mądrość wzmocniona 16-letnim, nieprzerwanym praktykowaniem filozofii nauczyła mnie lepiej znosić wszystko i działać bardziej celowo, bez uprzedzeń, emocji i skrupułów; uważam za obojętne wszystko co robię w praktycznym życiu, i gdy posiadam hipertroficzną socjalną dumę, mam też jeszcze większą siłę aby ją uciszać. Wszystko w praktyce jest niegodne. - Moje wściekle namiętne praktykowanie filozofii nie poszło na marne. - Mówiłem sobie wprawdzie aż do 40 roku mego życia, że tutaj mi się nie udało - nie dosięgnąwszy na wyciągnięciu ręki leżącego Celu celów: wiecznej, spokojnej, nietykalnej Radości i Blasku - nie osiągnąwszy wszystkiego, myślałem, że nic w ogóle nie osiągnąłem. Ale może nie wszystko, lecz przecież dużo. Mam prawo nazywać się filozofem przynajmniej takim jak Xenokrates, Diogenes, Epiktet - A żyję w nieporównywalnie gorszych warunkach - Kiedy powiedziałem owemu Bohlerowi, że nie osiągnąłem Celu, i gdy odpowiedział mi:"Kto inny od powstania ludzkości, jak nie ty?", wyśmiałem go. Ale później rozumiałem ciągle więcej, i miał trochę racji.

Absolutność (którą jestem na wskroś) pogardza każdą relatywnością. Ja prowadzi do samoniedoceniania ja, - nie jestem niczym innym niż ustawicznym (często, przeczęsto nawet we śnie) smaganiem bicza mej Absolutnej, absolutnie rozkazującej i po wieczność w Sobie się kąpiącej Woli, i szaleńczym, nierozumnym, ale zawsze mniejwięcej posłusznym tańcem myśli i wszystkich duchowych stanów, - moje życie największym wariactwem, donkiszoterią jaką tylko można sobie wyobrazić, - dlatego, że jest zarówno maksymalnie racjonalne - dlatego jeszcze żyję, spadły z księżyca na Ziemię, którego jedyną działalnością, nie przerwaną nawet na minutę była konsekwentna praca wymierzona przeciwko warunkom zwierzęcego życia, -

Nie ma afektu, który miałby dzisiaj 10% władzy nade mną. Przez lata nie poczułem złości - chyba, że przeklnę, gdy nie mogę długo założyć obroży na szyję; dla wszystkich ludzi jestem wcieloną łagodnością i łaskawością. Afektu strachu prawie zupełnie nie pamiętam - najwyżej mnie owionie, gdy pomyślę, że spotkam w gospodzie miłego człowieczka, który ma zwyczaj ze mną rozmawiać. Ale strachu, owszem większego strachu, i wcześniej nie znałem; nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zatrząsł się ze strachu, ba nawet zbladł - za to z wściekłości bywałem blady zbyt często. W czasie mych nocnych przechadzek po pustkowiach nigdy nie wpadłem w ogóle aby spojrzeć czy idzie ktoś z przeciwnej strony, albo za mną, - dopiero gdy usłyszałem oddalające się kroki, uświadamiałem sobie czasem, że kogoś spotkałem; - ale pouczająca jest obserwacja nocnych przechodniów na polach - co dopiero w lasach: prawie wszyscy zachowują się jak zające, - należy tu zauważyć, że ludzkość składa się z kompletnych bab.

Życzeń, tęsknot, potrzeb już prawie nie mam, - chyba że chwilowe, które mrą natychmiast po narodzinach; odnosi się to i do kłopotów. Litość, "wyrzuty sumienia", poczucie winy, zawiść, zazdrość - rzeczy dla mnie od zawsze zupełnie obce; należą widocznie tylko do bydła; współczucie dla zwierząt ogromne i kłopotliwe, ale w 90% pokonane; dla ludzi prawie żadne; ale nie jestem nikim innym niż mizantropem, - na odwrót, - lubię ludzi w szczególny sposób - podobnie jak wszy. Gdybym mógł za jednym zamachem zniszczyć całą ludzkość - na wesoło, bez gniewu, tylko z "ubermuthu"- nie wahałbym się ani sekundy, - ze świadomością, że we Wszechbycie ludzkość znaczy nieskończenie mniej niż jedna bakteria w obliczu pozostałych stworzeń ziemi, - i że nawet Wszechbyt to - Nihil; to się nazywa umieć patrzeć - umieć patrzeć na wszystko czynem sub specie aeternitatis, - co oprócz innego radzi Masaryk. -

Nieprzyjemnych afektów mam tyle, jak mało kto; ale chcę je i są dla mnie, gdy niemiłe, to przynajmniej do zniesienia. Przyjemnych teraz prawie tyle samo - wcześniej czasami więcej - takich chwil rozkoszy, dowolnie kiedykolwiek wywoływanych, a potem rosnących spontanicznie jak lawina, aż się bałem, żeby mnie nie zabiły... Ale wszystko, wszyściutko słucha tylko Woli. Nie ma takiego stanu ducha, który by u mnie w trzy sekundy na stałe nie zniknął, kiedy chcę. Stałem się i jestem, nawet w swym obecnym wysokim stadium alkoholizmu - maszyną: "duchową skamieliną" - tak nazwał mnie Bohler, a ja odczuwam to dotąd jako największy komplement - na przekór wszelkim nowoczesnym poglądom.

Że istnieje "transcendentalna celowość we Wszechdzianiu się" (Schopenhauer), - to chciałbym na przykładzie mojego życia udowodnić nie mniej sprawnie, niż jest udowodniona którakolwiek teza naukowa. Ze mną ta celowość postępowała dotąd zdecydowanie po przyjacielsku - coś szczególnego chciała ze mną zrobić, inaczej by nie robiła tylu pozornie zbytecznych rzeczy (niektórych ludzi prowadzi złośliwie do pewnego punktu, gdzie im kunsztownie skręca kark). Uratowała mnie wielokrotnie przed śmiercią. Pewnego razu w Alpach, biegnąc i patrząc w zenit znalazłem się nagle na skraju przepaści - wiem, że nie mogłem jej widzieć, - a przecież nagły jakiś szok odrzucił mnie w tył - piękne uczucie: jeszcze krok - i lecisz tak 50 km w dół- ...W czasie najciemniejszych nocy łaziłem po skałach, - a kiedy potem w dzień na nie spojrzałem robiło mi się niedobrze.

I taki charakter ma całe moje życie. Fortuna mnie lubiła, - i najbardziej jestem z tego dumny - jak Sulla. I oprócz tego ma jeszcze dla mnie inne propozycje - Różne mroczne, przelotne deszcze, np. teraz alkohol, nie znaczą nic wobec jej przychylności...Nie radzę nikomu wchodzić mi w drogę. Jest dość przykładów, począwszy od śmierci mych krewnych - Jestem w ogóle niebezpiecznym człowiekiem..."Nieszczęśliwe miasto" rzecze moja Argestea, "skazane na zagładę, winne - tylko mistyczną winą, że przyglądało się poniżeniu Wzniosłego (herosa Fabia, który był tam profesorem filozofii). Biada temu, kto był nawet tylko świadkiem potępienia wielkiego, po dwakroć biada temu, kto bezczynnie się przyglądał, - po trzykroć temu, kto nie pomagał. Lepiej by było, gdyby się nie narodził..."

Mógłbym spokojnie zakończyć ten sen - wszystko najważniejsze zrobiłem i miriady lat przypełzną dopiero za tym, co myślałem (nie napisałem). Stworzyłem wszystko co chciałem (w sobie - co jest najważniejsze). Jestem skończonym zimowym drzewem, - ale mogę się jeszcze oblec w liście, kwiaty i owoce - już w tym śnie. Los, jak się wydaje patrząc na wszystko, skrywa jeszcze dla mnie coś w zanadrzu. Może się stać. - Ale do zazielenienia się konieczna jest wiosna. Że nie przychodzi długo, - dobrze; przedwczesna wiosna nie bywa dobra; a kto żyje w wiecznośći, nie jest niecierpliwy. - Finis

P.S.
Zapomniano o bardzo ważnym: seksie. Wyjąwszy kilka wizyt w burdelach i spotkań na miedzach "nic poważnego"; nie żebym tego nie lubił, ale nie miałem na to czasu, - tak samo jak na "pracę". Oprócz tego konsekwentnie poklepywałem jakieś kobiety na imprezach...i nawet nie zostałem spoliczkowany przez żadną z nich lub ewentualnie przez przyglądającego się męża. Robiłem to nawet nie dlatego, że było to przyjemne, ale dlatego, że uważałem to za przejaw grzeczności i dobrego wychowania, - instynktownie; jak mawiała moja królewna nimf: "Ty prostaku nieuczony, widzisz 30 pięknych kobiet i nie masz na tyle czci w ciele, żebyś chociaż jedną poklepał po dupie." Mimo to zamierzam wzbogacić "patologię" seksualną odkryciem ok. 20 - stu dotąd nieznanych "perwersji": co znaczy, że żyłem erotycznie, - bardzo intensywnie, prawie tylko we fantazjach.

Ladislav Klíma
Luty 1924